Koniec. podsumowanie.
Zatem:
A jak Australijka - mieszka za ścianą, gotujemy w jednych garnkach, pijemy to samo wino.... (o ile jest w domu)
B jak bagietka - chyba nigdy nie pochłaniałam takich ilości pieczywa. 60 centów.
C jak Crous - czyli mój akademik zwany statkiem kosmicznym.Bardzo dobry (architektonicznie) budynek. bardzo zły "dom".
D jak Dzien dobry! - najczęstsza reakcja na zdanie "Je suis Polonaise..."
E jak Erasmus - :)
F jak Franprix - obok Eda mój ulubiony supermarket:)
G jak Greve (czyli strajk) - słowo, które słyszałam chyba najczęściej na uniwersytecie...:D
H jak Hideout...- obok L'International i Au Clair de la Lune - mój ulubiony paryski bar.
I jak International - mój ulubiony klub na Oberkampf
J jak jedzenie polskie - pasztetu nie tknę przez najbliższe pół roku (podobnie jak makaronu, kuskusu, mielonki i tuńczyka)
K jak kolec - razem z rudymi włosami pojawił się nieoczekiwanie w moim życiu. I o!
L jak ligne 4 - najlepsza linia metra... przedziwna, przecinająca cały Paryż. podziemne życie, szczury i ostatnie metro.
M jak metro - uwielbiam nim jeździć. gdyby nie mała niedogodność finansowa (bagatela 57e miesięcznie) pewnie jeździłabym codziennie...
N jak naleśniki - nic lepszego niż porządny crepe w środku nocy:)
O jak Orzechowe ..masło - jem swój ostatni słoik (czwarty)
P jak piknik - jedna z moich ulubionych form rozrywki - au bord de la Seine, Canal St. Martin, Cite... Wino+ser = dodatkowe 4 kg.
R jak rower - brzydki, stary... ale dzięki niemu nie dość, że mam poczucie, że robię coś dla własnego zdrowia, to jeszcze wycieczki krajoznawcze (i godziny błądzenia po jednokierunkowych ulicach) sprawiły, że najważniejsze trasy mam opanowane do perfekcji:D
S jak Sacre-Coeur - widać je z mojego okna. Niezapomniane wieczory.
T jak turystka - dziwne uczucie być "między" życiem a zwiedzaniem.
U jak Uniwersytet - jak ktoś będzie przeklinał USOS to osobiście będę wymierzać kary cielesne.
W jak wino - nigdy w życiu nie wypiłam takich ilości wina. Taniego i droższego (no, nie drogiego, ale jednak droższego niż 5 e)... Ostatnio zauważyłam różnicę.
Z jak zdjęcia - ponad półtora tysiąca....
Notka którą zaczęłam pisać już dawno. Nie mam siły uaktualniać.
nie będzie ciągu dalszego, bo takie jest życie.
Lanek.ovh.org
5/22/2009
5/09/2009
Trochę opóźnione zdjęcia.
Ogólnie rzecz biorąc impreza była polska, ale oczywiście nie pomyślałam wcześniej o aparacie. Wcześniej - kiedy było znacznie więcej osób, kiedy było jedzenie (w postaci paprykarzu, smalcu, sałatki), kiedy było picie (w postaci wiadomej) i ech... Zresztą chyba widać po nas, że co było do zjedzenia/wypicia tośmy zjedli/wypili. Było bardzo miło, jak zresztą widać na załączonych zdjęciach, które nota bene robione były srogo po godzinie 3 (ach, refleks). I proszę nawet nie komentować grania w "szczerość czy odwagę" w wykonaniu erazmusów. :)

// c'etait la fin de fete polonaise! malheureusement, j'ai oublie de prendre des photos quand il y avait encore des gens (il y a seulement une partie), quand il y avait encore qqch a manger et a boire... Mais ca se voit, je pense, que nous avons deja pas mal mange et bu :D Et nous avons joue "la verite ou l'action"...c'etait vers 3 h du matin... Et c'etait sympa:D
Ogólnie rzecz biorąc impreza była polska, ale oczywiście nie pomyślałam wcześniej o aparacie. Wcześniej - kiedy było znacznie więcej osób, kiedy było jedzenie (w postaci paprykarzu, smalcu, sałatki), kiedy było picie (w postaci wiadomej) i ech... Zresztą chyba widać po nas, że co było do zjedzenia/wypicia tośmy zjedli/wypili. Było bardzo miło, jak zresztą widać na załączonych zdjęciach, które nota bene robione były srogo po godzinie 3 (ach, refleks). I proszę nawet nie komentować grania w "szczerość czy odwagę" w wykonaniu erazmusów. :)

// c'etait la fin de fete polonaise! malheureusement, j'ai oublie de prendre des photos quand il y avait encore des gens (il y a seulement une partie), quand il y avait encore qqch a manger et a boire... Mais ca se voit, je pense, que nous avons deja pas mal mange et bu :D Et nous avons joue "la verite ou l'action"...c'etait vers 3 h du matin... Et c'etait sympa:D
5/02/2009
Well well well...
Już po pierwszej, a ja nieustannie szukam wymówek, żeby nie robić tego, co robić muszę. Egzaminy zbliżają się nieubłaganie, strajk jak trwał tak i trwa nadal (cudownie...), więc wypadałoby wyłączyć wreszcie facebooka i inne śmieci... Lubię uczyć się w nocy, bo generalnie nic mnie wtedy nie rozprasza (nikt nie aktualizuje swojego statusu na gg, nikt nie robi quizów na fb, nikt nie dodaje nowych notek na blogach (generalnie))... Oczywiście byłoby zbyt pięknie gdyby Anna w tej jakże sprzyjającej nauce atmosferze zabrała się wreszcie za historię Hiszpanii albo za Coetzeego.. Ale nie. Anna musi napisać jakies bzdury na blogu.
Doszłam do dziwnego wniosku, że bardzo dobrze mieszka mi się bez mojej współlokatorki. Miała być w domu w poniedziałek dwa tygodnie temu, ale jeszcze się nie pojawiła. W Paryżu owszem, jest, ale do naszego studia jakoś nie trafiła póki co, w tym natłoku spraw i towarzyskich obowiązków. Jest mi z tym jednak niezmiernie dobrze. Nie muszę nieustannie myć swojego jedynego kubka, nie muszę przemykać do łazienki, mogę słuchać tego co chcę (i tak głośno jak chcę!) i nie muszę się nadmiernie komunikować ze światem. Boże, wyszłam teraz na dziwaka-odludka. No cóż, bywa. Ale wyjątkowo mi teraz z tym dobrze.
Powoli myślę nad podsumowaniem. Póki co wrzucam link do bloga, którego uwielbiam absolutnie... Pani Djabolica... Kolejny powód dla którego historia Hiszpanii musi poczekać aż do ostatniego momentu kiedy to zdenerwowana, na dzień przed egzaminem, będę z grymasem na twarzy otwierała czerwoną broszurę, żeby odkryć, że o XIX-wiecznej Hiszpanii nie wiem nic.
Tyle.
Czas czas czas.
Już po pierwszej, a ja nieustannie szukam wymówek, żeby nie robić tego, co robić muszę. Egzaminy zbliżają się nieubłaganie, strajk jak trwał tak i trwa nadal (cudownie...), więc wypadałoby wyłączyć wreszcie facebooka i inne śmieci... Lubię uczyć się w nocy, bo generalnie nic mnie wtedy nie rozprasza (nikt nie aktualizuje swojego statusu na gg, nikt nie robi quizów na fb, nikt nie dodaje nowych notek na blogach (generalnie))... Oczywiście byłoby zbyt pięknie gdyby Anna w tej jakże sprzyjającej nauce atmosferze zabrała się wreszcie za historię Hiszpanii albo za Coetzeego.. Ale nie. Anna musi napisać jakies bzdury na blogu.
Doszłam do dziwnego wniosku, że bardzo dobrze mieszka mi się bez mojej współlokatorki. Miała być w domu w poniedziałek dwa tygodnie temu, ale jeszcze się nie pojawiła. W Paryżu owszem, jest, ale do naszego studia jakoś nie trafiła póki co, w tym natłoku spraw i towarzyskich obowiązków. Jest mi z tym jednak niezmiernie dobrze. Nie muszę nieustannie myć swojego jedynego kubka, nie muszę przemykać do łazienki, mogę słuchać tego co chcę (i tak głośno jak chcę!) i nie muszę się nadmiernie komunikować ze światem. Boże, wyszłam teraz na dziwaka-odludka. No cóż, bywa. Ale wyjątkowo mi teraz z tym dobrze.
Powoli myślę nad podsumowaniem. Póki co wrzucam link do bloga, którego uwielbiam absolutnie... Pani Djabolica... Kolejny powód dla którego historia Hiszpanii musi poczekać aż do ostatniego momentu kiedy to zdenerwowana, na dzień przed egzaminem, będę z grymasem na twarzy otwierała czerwoną broszurę, żeby odkryć, że o XIX-wiecznej Hiszpanii nie wiem nic.
Tyle.
Czas czas czas.
4/30/2009
Jedząc danie dnia (kuskus) postanowiłam napisać co nieco o dniach minionych. Dodam tylko, że "danie dnia" wcale nie miało zabrzmieć ironicznie! Ależ! W życiu nie podejrzewałam, że pomysł zrobienia kuskusu (do którego w okolicach marca zapałałam nienawiścią) przyniesie mi (a dokładniej mojemu podniebieniu) tyle radości.. Po obiadach składających się z makaronu, cebuli, kabanosa i śmietany, spojrzałam na kuskus łaskawym okiem. Niestety owy makaronowy (i kuskusowy, bo jak się okazało cebula, kabanosik i śmietana pasują tutaj równie...dobrze) zestaw był spowodowany tym, że zakupiła Anna dużą śmietanę... No i musiała ją biedna jeść i jeść (ale dzisiaj koniec, a w szafce stoi sos pomidorowy!). Tyle z kwestii kulinarnych.
W weekend byłam na festiwalu muzycznym w Bourges. Poza tym że lało jak z cebra(!) było fajnie. Oczywiście jak na złość zespół, który podobał mi się najbardziej nazywał się FLOW... weź tutaj to teraz znajdź człowieku w googlu albo na youtubie.. yeah.
Z obserwacji paryskich...
Od kilku dni tak jakoś wyszło, że jedżę metrem. I aż zaczęło mi się tęsknić za tymi socjo-podróżami. Ileż dziwacznych rzeczy można tam zobaczyć... Och. Aż zaczęłam wyliczać ileż by mnie kosztowała migawka/bilet tygodniowy/karnet biletów... Hmm.. Rowerek stoi jak stał, ale jakoś nie czuję się ostatnio na siłach żeby go wyprowadzić na spacer. Odkurzę go w weekend, bo w ramach wycieczki paryżoznawczej udam się wreszcie do Muzeum Orsay... Wracając do metra. Dziś w metrze deszcz tropikalny na stacji Gare de Lyon... Niesamowite... jedziesz sobie metrem i patrzysz jak nagle za szybą zaczyna się tropikalna ulewa. Podziemna, tropikalna ulewa. Niesamowite.
Powoli planuję sobie w głowie zrobić podsumowanie, bo jakoś mniej więcej wypada połowa wyjazdu... Może już minęła, nie wiem, ale mój wewnętrzny zegar ścisnął mnie za serce i zrozumiałam, ze już raczej mniej niż więcej. W takie piękne dni jak dziś to jakoś dziwnie się człowiekowi robi gdzieś w okolicach mostka/żołądka/śledziony/... Mmm...
Miałam jeszcze zrobić jakąś dygresję a propos Nowego Yorku, ale kompletnie zapomniałam. Na mądre refleksje i błyskotliwe odpowiedzi wpadam tylko w metrze, a jak już wysiądę to koniec..
Leniwie mi się zrobiło (jutro wszak zaczyna się długi weekend!) wiec tylko jedno zdjęcie w deszczu... Chyba zacznę wrzucać zdjęcia na facebooka... :|
A propos długiego weekendu, to chciałam jeszcze powiedzieć, że ten laicki do szpiku kości kraj (:D) ma wolne Boże Ciało... Co prawda zapytane przeze mnie osoby nie wiedziały dlaczego właściwie jest wolne... no ale jest. I to najważniejsze. Ha!
Zdjęcie, które sensu nie ma większego. Ot parasol (Alexa) i kawałek sceny... I deszcz. Dużo deszczu.
W weekend byłam na festiwalu muzycznym w Bourges. Poza tym że lało jak z cebra(!) było fajnie. Oczywiście jak na złość zespół, który podobał mi się najbardziej nazywał się FLOW... weź tutaj to teraz znajdź człowieku w googlu albo na youtubie.. yeah.
Z obserwacji paryskich...
Od kilku dni tak jakoś wyszło, że jedżę metrem. I aż zaczęło mi się tęsknić za tymi socjo-podróżami. Ileż dziwacznych rzeczy można tam zobaczyć... Och. Aż zaczęłam wyliczać ileż by mnie kosztowała migawka/bilet tygodniowy/karnet biletów... Hmm.. Rowerek stoi jak stał, ale jakoś nie czuję się ostatnio na siłach żeby go wyprowadzić na spacer. Odkurzę go w weekend, bo w ramach wycieczki paryżoznawczej udam się wreszcie do Muzeum Orsay... Wracając do metra. Dziś w metrze deszcz tropikalny na stacji Gare de Lyon... Niesamowite... jedziesz sobie metrem i patrzysz jak nagle za szybą zaczyna się tropikalna ulewa. Podziemna, tropikalna ulewa. Niesamowite.
Powoli planuję sobie w głowie zrobić podsumowanie, bo jakoś mniej więcej wypada połowa wyjazdu... Może już minęła, nie wiem, ale mój wewnętrzny zegar ścisnął mnie za serce i zrozumiałam, ze już raczej mniej niż więcej. W takie piękne dni jak dziś to jakoś dziwnie się człowiekowi robi gdzieś w okolicach mostka/żołądka/śledziony/... Mmm...
Miałam jeszcze zrobić jakąś dygresję a propos Nowego Yorku, ale kompletnie zapomniałam. Na mądre refleksje i błyskotliwe odpowiedzi wpadam tylko w metrze, a jak już wysiądę to koniec..
Leniwie mi się zrobiło (jutro wszak zaczyna się długi weekend!) wiec tylko jedno zdjęcie w deszczu... Chyba zacznę wrzucać zdjęcia na facebooka... :|
A propos długiego weekendu, to chciałam jeszcze powiedzieć, że ten laicki do szpiku kości kraj (:D) ma wolne Boże Ciało... Co prawda zapytane przeze mnie osoby nie wiedziały dlaczego właściwie jest wolne... no ale jest. I to najważniejsze. Ha!
Zdjęcie, które sensu nie ma większego. Ot parasol (Alexa) i kawałek sceny... I deszcz. Dużo deszczu.

4/23/2009
No. byłam, wróciłam. Gdzie mnie nie bylo! hohoho... Póki co nie doskwiera mi głód, wiec zdjęcia stołu świątecznego pojawią się innym razem. Póki co - Polish People in Paris. Ale po kolei...
Więc przyjechałyśmy z Żółfiem wielce utrudzone w piątek. Zdjeć z piątku nie będzie, bo mało są ciekawe... Aczkolwiek wieczór nadzwyczaj był ciekawy, obfity w tany i propozycje drinków. Był sobowtór Thoma Yorke'a i koncert fajnego zespołu. generalnie było gitowo.Ale bez zdjęć. Potem przyszła sobota i staliśmy się, dzięki Kubie, trójcą. Było leczenie niewyspania, potem spacer w deszczu i impreza promocyjna Corony. Jak piwa nie lubię, tak promocyjne koszulki i gadżety sprawiły, że zostanę chyba prawdziwą fanką Corony. Potem jeszcze skok na Stellę do Le Pantalon... i już...

Koło godziny 12 nadszedł dzień kolejny, czyli niedziela. Zwarci i gotowi, przeszliśmy od St. Michel aż po Wieżę Eiffla. Pizza na Polach Marsowych, wnikliwa obserwacja ludzi, kiczowate obrazki, zachodzące słońce, trocadero... Myślę, że był to bardzo szczęśliwy dzień.

W poniedziałek dobijaliśmy się do zamkniętych wrót Muzeum Orsay... Ale za to byliśmy w Luwrze i w Pompidou. W międzyczasie tak zwanym Kuba zjadł ślimaki i generalnie się lansowaliśmy we francuskiej restauracji (wielki mi lans!). Żałujemy zdaje się wszyscy, że nie poszliśmy do apartamentów Napoleona w Luwrze... nasze nogi się stanowczo zbuntowały, a że było ich dwa razy więcej niż nas (3 vs 6), nie mieliśmy nic do gadania i musieliśmy spocząć na St. Michel.

I tak przyszedł wtorek, kiedy to udaliśmy się rankiem wczesnym (koło 13) na Montmartre. Zawiedliśmy się na Pigalu, obskoczyliśmy pare sex shopów w okolicach Moulin Rouge i pomknęliśmy na Butte de Montmartre. Niektórzy poszli do Muzeum Salvadora Dali, inni w tym czasie obserwowali gołębia ze związanymi nogami. Potem spożyliśmy obiadek na schodach przy Sacre-Coeur. Butelka wina, sery, magdalenki, do tego Capoeira i niesamowity piłkarz... Tak, to był bardzo dobry dzień.

W środę rano Kuba wyjechał,a my poszłyśmy na śniadanie na Cite. Potem jeszcze raz pobiegałyśmy po Pompidou (Anna w międzyczasie zgubiła bilet...) i poszłyśmy na obiad. Ślimaki i żabie udka - to brzmi godnie. Poza tym kelner wręczył Annie swój numer telefonu (jeśli ktoś chciałby się spotkać z Karimem to proszę przez gadugadu ;)). Nie powiem, połaskotało to moje samouwielbienie ;). Następnie Żófio kupiła pamiątki (obchodząc każdy jeden sklep na St. Michel.... myślę, że jestem już tam spalona.. ;)) i udałyśmy się na małą kolacyjkę z Sylvią i Sigrid (znów Cite, z tym że nad brzegiem Sekwany)... Zakończyliśmy nasz wieczorny podbój miasta (zasileni przez Mohammeda) w Hideout na Chatelet (po kilku nieudanych wejściach i wyjściach z klubów przeróżnych). O

Dodam jeszcze zdjęcie okularów, których nie kupiłam, czego teraz żałuję... i to z powodu dziada-sprzedawcy, który był nad wyraz niemiły. Ech.

I ostatnie zdjęcie, które zwyczajnie mi się podoba.

Żólfio, Kuba - dzięki! :*
Więc przyjechałyśmy z Żółfiem wielce utrudzone w piątek. Zdjeć z piątku nie będzie, bo mało są ciekawe... Aczkolwiek wieczór nadzwyczaj był ciekawy, obfity w tany i propozycje drinków. Był sobowtór Thoma Yorke'a i koncert fajnego zespołu. generalnie było gitowo.Ale bez zdjęć. Potem przyszła sobota i staliśmy się, dzięki Kubie, trójcą. Było leczenie niewyspania, potem spacer w deszczu i impreza promocyjna Corony. Jak piwa nie lubię, tak promocyjne koszulki i gadżety sprawiły, że zostanę chyba prawdziwą fanką Corony. Potem jeszcze skok na Stellę do Le Pantalon... i już...

Koło godziny 12 nadszedł dzień kolejny, czyli niedziela. Zwarci i gotowi, przeszliśmy od St. Michel aż po Wieżę Eiffla. Pizza na Polach Marsowych, wnikliwa obserwacja ludzi, kiczowate obrazki, zachodzące słońce, trocadero... Myślę, że był to bardzo szczęśliwy dzień.

W poniedziałek dobijaliśmy się do zamkniętych wrót Muzeum Orsay... Ale za to byliśmy w Luwrze i w Pompidou. W międzyczasie tak zwanym Kuba zjadł ślimaki i generalnie się lansowaliśmy we francuskiej restauracji (wielki mi lans!). Żałujemy zdaje się wszyscy, że nie poszliśmy do apartamentów Napoleona w Luwrze... nasze nogi się stanowczo zbuntowały, a że było ich dwa razy więcej niż nas (3 vs 6), nie mieliśmy nic do gadania i musieliśmy spocząć na St. Michel.

I tak przyszedł wtorek, kiedy to udaliśmy się rankiem wczesnym (koło 13) na Montmartre. Zawiedliśmy się na Pigalu, obskoczyliśmy pare sex shopów w okolicach Moulin Rouge i pomknęliśmy na Butte de Montmartre. Niektórzy poszli do Muzeum Salvadora Dali, inni w tym czasie obserwowali gołębia ze związanymi nogami. Potem spożyliśmy obiadek na schodach przy Sacre-Coeur. Butelka wina, sery, magdalenki, do tego Capoeira i niesamowity piłkarz... Tak, to był bardzo dobry dzień.

W środę rano Kuba wyjechał,a my poszłyśmy na śniadanie na Cite. Potem jeszcze raz pobiegałyśmy po Pompidou (Anna w międzyczasie zgubiła bilet...) i poszłyśmy na obiad. Ślimaki i żabie udka - to brzmi godnie. Poza tym kelner wręczył Annie swój numer telefonu (jeśli ktoś chciałby się spotkać z Karimem to proszę przez gadugadu ;)). Nie powiem, połaskotało to moje samouwielbienie ;). Następnie Żófio kupiła pamiątki (obchodząc każdy jeden sklep na St. Michel.... myślę, że jestem już tam spalona.. ;)) i udałyśmy się na małą kolacyjkę z Sylvią i Sigrid (znów Cite, z tym że nad brzegiem Sekwany)... Zakończyliśmy nasz wieczorny podbój miasta (zasileni przez Mohammeda) w Hideout na Chatelet (po kilku nieudanych wejściach i wyjściach z klubów przeróżnych). O

Dodam jeszcze zdjęcie okularów, których nie kupiłam, czego teraz żałuję... i to z powodu dziada-sprzedawcy, który był nad wyraz niemiły. Ech.

I ostatnie zdjęcie, które zwyczajnie mi się podoba.

Żólfio, Kuba - dzięki! :*
4/04/2009
Going back.
Dzisiaj wsiadam w autobus i pędzę do POE-land-u (jak to pisał Paul Auster). Plecak spakowany po same brzegi (porządki wiosenne, wywożenie płaszczy, glanów i innych takich). Poza tym cała sterta książek, którą będę musiała dźwigać na plecach aż do place de la concorde. Pokój jako tako wypucowany na przyjazd gości:) Zostawiam za sobą wszystkie lektury, które muszę przeczytać, kartki i karteczki nad biurkiem "do zrobienia".. Wszystkie drobnostki, resztkę herbaty i jedno jajko w lodówce.
To dziwaczne uczucie. Cieszę się, naprawdę. Ale już tęsknię, chociaż nie zdążyłam jeszcze stąd wyjechać, chociaż wracam za chwilę...
Napycham jeszcze mp3 muzycznymi sennikami, sprawdzam jeszcze pogodę (tu wiosna cały czas się buja w powietrzu), jeszcze tylko kupić parę pain chocolat na drogę i cóż pozostaje?
Do zo!

//Je vais en Pologne (Poe-land :D). D'un cote je suis tres contente, de l'autre, Paris me manque bien que je sois ici encore... Bizarre. J'ai prepare mon mp3 avec des chansons qui vont (j'espere) m'endormir pendant 20h de voyage, j'ai verifie le meteo en Pologne, j'ai fait mon sac a dos (des vetements d'hiver, beaucoup beaucoup de livres!!), je vais encore acheter des pains chocolat et quoi.. je pars!
J'ai range aussi un petit peu ma chambre, parce que apres, je vais heberger deux personnes tres importantes:D Biz tout le monde! et a bientot:D
Dzisiaj wsiadam w autobus i pędzę do POE-land-u (jak to pisał Paul Auster). Plecak spakowany po same brzegi (porządki wiosenne, wywożenie płaszczy, glanów i innych takich). Poza tym cała sterta książek, którą będę musiała dźwigać na plecach aż do place de la concorde. Pokój jako tako wypucowany na przyjazd gości:) Zostawiam za sobą wszystkie lektury, które muszę przeczytać, kartki i karteczki nad biurkiem "do zrobienia".. Wszystkie drobnostki, resztkę herbaty i jedno jajko w lodówce.
To dziwaczne uczucie. Cieszę się, naprawdę. Ale już tęsknię, chociaż nie zdążyłam jeszcze stąd wyjechać, chociaż wracam za chwilę...
Napycham jeszcze mp3 muzycznymi sennikami, sprawdzam jeszcze pogodę (tu wiosna cały czas się buja w powietrzu), jeszcze tylko kupić parę pain chocolat na drogę i cóż pozostaje?
Do zo!

//Je vais en Pologne (Poe-land :D). D'un cote je suis tres contente, de l'autre, Paris me manque bien que je sois ici encore... Bizarre. J'ai prepare mon mp3 avec des chansons qui vont (j'espere) m'endormir pendant 20h de voyage, j'ai verifie le meteo en Pologne, j'ai fait mon sac a dos (des vetements d'hiver, beaucoup beaucoup de livres!!), je vais encore acheter des pains chocolat et quoi.. je pars!
J'ai range aussi un petit peu ma chambre, parce que apres, je vais heberger deux personnes tres importantes:D Biz tout le monde! et a bientot:D
3/30/2009
Wiosna wiosna... 20 stopni, słońce daje po oczach... no i dobrze.
Pytanie tylko dlaczego ten wiosenny zryw wybuchł z taką siłą w pokoju mojej współlokatorki? o tak, miłość kwitła nie tylko wczorajszej nocy, ale i dzisiejszego poranka.
No i ja, z natury jakże otwarta i uprzejma, nie miałabym absolutnie nic przeciwko (mimo, że Placebo nie sprawdzało się w roli zagłuszacza)... gdyby nie drobny fakt, że owe wiosenne podrygi sprawiły, ze nie mogłam sie dostać ani do lodówki ani do łazienki.
Czemu? - zapytacie.. Otóż nasze studio jest tak sprytnie urządzone, że jeśli zamknie się jeden pokój, nie można otworzyć lodówki (ach te chrzanione ruchome ściany!)... Tak wiec Anna wsiadła dzisiaj na rower, jechała 45 min (!!!) na czczo (!!!) i generalnie nie była pewna czy żyje jak już dojechała (ale dojechała, medal!)
Do naszej wspólnej łazienki, można zaś wejść tylko z pokoju współlokatorki... I o ile prysznic mi się jeszcze udało wziąć, to niestety wznowienie akcji pod hasłem "wiosenna miłość" uniemożliwiło mi już umalowanie się, uczesanie i inne zabiegi, które sprawiają, że jako tako mogę funkcjonować w społeczeństwie...
I nie jest to bynajmniej żadna zawiść, tylko zwykłe wkurzenie... Bo niechże się ludzie rozmnażają, a jakże! tylko proszę mnie nie pozbawiać produktów pierwszej potrzeby...
Ech. Miejmy nadzieję, że tej nocy wiosna zagości w jakimś innym pokoju...
Pytanie tylko dlaczego ten wiosenny zryw wybuchł z taką siłą w pokoju mojej współlokatorki? o tak, miłość kwitła nie tylko wczorajszej nocy, ale i dzisiejszego poranka.
No i ja, z natury jakże otwarta i uprzejma, nie miałabym absolutnie nic przeciwko (mimo, że Placebo nie sprawdzało się w roli zagłuszacza)... gdyby nie drobny fakt, że owe wiosenne podrygi sprawiły, ze nie mogłam sie dostać ani do lodówki ani do łazienki.
Czemu? - zapytacie.. Otóż nasze studio jest tak sprytnie urządzone, że jeśli zamknie się jeden pokój, nie można otworzyć lodówki (ach te chrzanione ruchome ściany!)... Tak wiec Anna wsiadła dzisiaj na rower, jechała 45 min (!!!) na czczo (!!!) i generalnie nie była pewna czy żyje jak już dojechała (ale dojechała, medal!)
Do naszej wspólnej łazienki, można zaś wejść tylko z pokoju współlokatorki... I o ile prysznic mi się jeszcze udało wziąć, to niestety wznowienie akcji pod hasłem "wiosenna miłość" uniemożliwiło mi już umalowanie się, uczesanie i inne zabiegi, które sprawiają, że jako tako mogę funkcjonować w społeczeństwie...
I nie jest to bynajmniej żadna zawiść, tylko zwykłe wkurzenie... Bo niechże się ludzie rozmnażają, a jakże! tylko proszę mnie nie pozbawiać produktów pierwszej potrzeby...
Ech. Miejmy nadzieję, że tej nocy wiosna zagości w jakimś innym pokoju...
Inscription à :
Articles (Atom)