Więc przyjechałyśmy z Żółfiem wielce utrudzone w piątek. Zdjeć z piątku nie będzie, bo mało są ciekawe... Aczkolwiek wieczór nadzwyczaj był ciekawy, obfity w tany i propozycje drinków. Był sobowtór Thoma Yorke'a i koncert fajnego zespołu. generalnie było gitowo.Ale bez zdjęć. Potem przyszła sobota i staliśmy się, dzięki Kubie, trójcą. Było leczenie niewyspania, potem spacer w deszczu i impreza promocyjna Corony. Jak piwa nie lubię, tak promocyjne koszulki i gadżety sprawiły, że zostanę chyba prawdziwą fanką Corony. Potem jeszcze skok na Stellę do Le Pantalon... i już...

Koło godziny 12 nadszedł dzień kolejny, czyli niedziela. Zwarci i gotowi, przeszliśmy od St. Michel aż po Wieżę Eiffla. Pizza na Polach Marsowych, wnikliwa obserwacja ludzi, kiczowate obrazki, zachodzące słońce, trocadero... Myślę, że był to bardzo szczęśliwy dzień.

W poniedziałek dobijaliśmy się do zamkniętych wrót Muzeum Orsay... Ale za to byliśmy w Luwrze i w Pompidou. W międzyczasie tak zwanym Kuba zjadł ślimaki i generalnie się lansowaliśmy we francuskiej restauracji (wielki mi lans!). Żałujemy zdaje się wszyscy, że nie poszliśmy do apartamentów Napoleona w Luwrze... nasze nogi się stanowczo zbuntowały, a że było ich dwa razy więcej niż nas (3 vs 6), nie mieliśmy nic do gadania i musieliśmy spocząć na St. Michel.

I tak przyszedł wtorek, kiedy to udaliśmy się rankiem wczesnym (koło 13) na Montmartre. Zawiedliśmy się na Pigalu, obskoczyliśmy pare sex shopów w okolicach Moulin Rouge i pomknęliśmy na Butte de Montmartre. Niektórzy poszli do Muzeum Salvadora Dali, inni w tym czasie obserwowali gołębia ze związanymi nogami. Potem spożyliśmy obiadek na schodach przy Sacre-Coeur. Butelka wina, sery, magdalenki, do tego Capoeira i niesamowity piłkarz... Tak, to był bardzo dobry dzień.

W środę rano Kuba wyjechał,a my poszłyśmy na śniadanie na Cite. Potem jeszcze raz pobiegałyśmy po Pompidou (Anna w międzyczasie zgubiła bilet...) i poszłyśmy na obiad. Ślimaki i żabie udka - to brzmi godnie. Poza tym kelner wręczył Annie swój numer telefonu (jeśli ktoś chciałby się spotkać z Karimem to proszę przez gadugadu ;)). Nie powiem, połaskotało to moje samouwielbienie ;). Następnie Żófio kupiła pamiątki (obchodząc każdy jeden sklep na St. Michel.... myślę, że jestem już tam spalona.. ;)) i udałyśmy się na małą kolacyjkę z Sylvią i Sigrid (znów Cite, z tym że nad brzegiem Sekwany)... Zakończyliśmy nasz wieczorny podbój miasta (zasileni przez Mohammeda) w Hideout na Chatelet (po kilku nieudanych wejściach i wyjściach z klubów przeróżnych). O

Dodam jeszcze zdjęcie okularów, których nie kupiłam, czego teraz żałuję... i to z powodu dziada-sprzedawcy, który był nad wyraz niemiły. Ech.

I ostatnie zdjęcie, które zwyczajnie mi się podoba.

Żólfio, Kuba - dzięki! :*
Aucun commentaire:
Enregistrer un commentaire