4/30/2009

Jedząc danie dnia (kuskus) postanowiłam napisać co nieco o dniach minionych. Dodam tylko, że "danie dnia" wcale nie miało zabrzmieć ironicznie! Ależ! W życiu nie podejrzewałam, że pomysł zrobienia kuskusu (do którego w okolicach marca zapałałam nienawiścią) przyniesie mi (a dokładniej mojemu podniebieniu) tyle radości.. Po obiadach składających się z makaronu, cebuli, kabanosa i śmietany, spojrzałam na kuskus łaskawym okiem. Niestety owy makaronowy (i kuskusowy, bo jak się okazało cebula, kabanosik i śmietana pasują tutaj równie...dobrze) zestaw był spowodowany tym, że zakupiła Anna dużą śmietanę... No i musiała ją biedna jeść i jeść (ale dzisiaj koniec, a w szafce stoi sos pomidorowy!). Tyle z kwestii kulinarnych.

W weekend byłam na festiwalu muzycznym w Bourges. Poza tym że lało jak z cebra(!) było fajnie. Oczywiście jak na złość zespół, który podobał mi się najbardziej nazywał się FLOW... weź tutaj to teraz znajdź człowieku w googlu albo na youtubie.. yeah.

Z obserwacji paryskich...

Od kilku dni tak jakoś wyszło, że jedżę metrem. I aż zaczęło mi się tęsknić za tymi socjo-podróżami. Ileż dziwacznych rzeczy można tam zobaczyć... Och. Aż zaczęłam wyliczać ileż by mnie kosztowała migawka/bilet tygodniowy/karnet biletów... Hmm.. Rowerek stoi jak stał, ale jakoś nie czuję się ostatnio na siłach żeby go wyprowadzić na spacer. Odkurzę go w weekend, bo w ramach wycieczki paryżoznawczej udam się wreszcie do Muzeum Orsay... Wracając do metra. Dziś w metrze deszcz tropikalny na stacji Gare de Lyon... Niesamowite... jedziesz sobie metrem i patrzysz jak nagle za szybą zaczyna się tropikalna ulewa. Podziemna, tropikalna ulewa. Niesamowite.

Powoli planuję sobie w głowie zrobić podsumowanie, bo jakoś mniej więcej wypada połowa wyjazdu... Może już minęła, nie wiem, ale mój wewnętrzny zegar ścisnął mnie za serce i zrozumiałam, ze już raczej mniej niż więcej. W takie piękne dni jak dziś to jakoś dziwnie się człowiekowi robi gdzieś w okolicach mostka/żołądka/śledziony/... Mmm...


Miałam jeszcze zrobić jakąś dygresję a propos Nowego Yorku, ale kompletnie zapomniałam. Na mądre refleksje i błyskotliwe odpowiedzi wpadam tylko w metrze, a jak już wysiądę to koniec..

Leniwie mi się zrobiło (jutro wszak zaczyna się długi weekend!) wiec tylko jedno zdjęcie w deszczu... Chyba zacznę wrzucać zdjęcia na facebooka... :|

A propos długiego weekendu, to chciałam jeszcze powiedzieć, że ten laicki do szpiku kości kraj (:D) ma wolne Boże Ciało... Co prawda zapytane przeze mnie osoby nie wiedziały dlaczego właściwie jest wolne... no ale jest. I to najważniejsze. Ha!

Zdjęcie, które sensu nie ma większego. Ot parasol (Alexa) i kawałek sceny... I deszcz. Dużo deszczu.

4/23/2009

No. byłam, wróciłam. Gdzie mnie nie bylo! hohoho... Póki co nie doskwiera mi głód, wiec zdjęcia stołu świątecznego pojawią się innym razem. Póki co - Polish People in Paris. Ale po kolei...


Więc przyjechałyśmy z Żółfiem wielce utrudzone w piątek. Zdjeć z piątku nie będzie, bo mało są ciekawe... Aczkolwiek wieczór nadzwyczaj był ciekawy, obfity w tany i propozycje drinków. Był sobowtór Thoma Yorke'a i koncert fajnego zespołu. generalnie było gitowo.Ale bez zdjęć. Potem przyszła sobota i staliśmy się, dzięki Kubie, trójcą. Było leczenie niewyspania, potem spacer w deszczu i impreza promocyjna Corony. Jak piwa nie lubię, tak promocyjne koszulki i gadżety sprawiły, że zostanę chyba prawdziwą fanką Corony. Potem jeszcze skok na Stellę do Le Pantalon... i już...



Koło godziny 12 nadszedł dzień kolejny, czyli niedziela. Zwarci i gotowi, przeszliśmy od St. Michel aż po Wieżę Eiffla. Pizza na Polach Marsowych, wnikliwa obserwacja ludzi, kiczowate obrazki, zachodzące słońce, trocadero... Myślę, że był to bardzo szczęśliwy dzień.



W poniedziałek dobijaliśmy się do zamkniętych wrót Muzeum Orsay... Ale za to byliśmy w Luwrze i w Pompidou. W międzyczasie tak zwanym Kuba zjadł ślimaki i generalnie się lansowaliśmy we francuskiej restauracji (wielki mi lans!). Żałujemy zdaje się wszyscy, że nie poszliśmy do apartamentów Napoleona w Luwrze... nasze nogi się stanowczo zbuntowały, a że było ich dwa razy więcej niż nas (3 vs 6), nie mieliśmy nic do gadania i musieliśmy spocząć na St. Michel.





I tak przyszedł wtorek, kiedy to udaliśmy się rankiem wczesnym (koło 13) na Montmartre. Zawiedliśmy się na Pigalu, obskoczyliśmy pare sex shopów w okolicach Moulin Rouge i pomknęliśmy na Butte de Montmartre. Niektórzy poszli do Muzeum Salvadora Dali, inni w tym czasie obserwowali gołębia ze związanymi nogami. Potem spożyliśmy obiadek na schodach przy Sacre-Coeur. Butelka wina, sery, magdalenki, do tego Capoeira i niesamowity piłkarz... Tak, to był bardzo dobry dzień.




W środę rano Kuba wyjechał,a my poszłyśmy na śniadanie na Cite. Potem jeszcze raz pobiegałyśmy po Pompidou (Anna w międzyczasie zgubiła bilet...) i poszłyśmy na obiad. Ślimaki i żabie udka - to brzmi godnie. Poza tym kelner wręczył Annie swój numer telefonu (jeśli ktoś chciałby się spotkać z Karimem to proszę przez gadugadu ;)). Nie powiem, połaskotało to moje samouwielbienie ;). Następnie Żófio kupiła pamiątki (obchodząc każdy jeden sklep na St. Michel.... myślę, że jestem już tam spalona.. ;)) i udałyśmy się na małą kolacyjkę z Sylvią i Sigrid (znów Cite, z tym że nad brzegiem Sekwany)... Zakończyliśmy nasz wieczorny podbój miasta (zasileni przez Mohammeda) w Hideout na Chatelet (po kilku nieudanych wejściach i wyjściach z klubów przeróżnych). O


Dodam jeszcze zdjęcie okularów, których nie kupiłam, czego teraz żałuję... i to z powodu dziada-sprzedawcy, który był nad wyraz niemiły. Ech.


I ostatnie zdjęcie, które zwyczajnie mi się podoba.



Żólfio, Kuba - dzięki! :*

4/04/2009

Going back.
Dzisiaj wsiadam w autobus i pędzę do POE-land-u (jak to pisał Paul Auster). Plecak spakowany po same brzegi (porządki wiosenne, wywożenie płaszczy, glanów i innych takich). Poza tym cała sterta książek, którą będę musiała dźwigać na plecach aż do place de la concorde. Pokój jako tako wypucowany na przyjazd gości:) Zostawiam za sobą wszystkie lektury, które muszę przeczytać, kartki i karteczki nad biurkiem "do zrobienia".. Wszystkie drobnostki, resztkę herbaty i jedno jajko w lodówce.
To dziwaczne uczucie. Cieszę się, naprawdę. Ale już tęsknię, chociaż nie zdążyłam jeszcze stąd wyjechać, chociaż wracam za chwilę...
Napycham jeszcze mp3 muzycznymi sennikami, sprawdzam jeszcze pogodę (tu wiosna cały czas się buja w powietrzu), jeszcze tylko kupić parę pain chocolat na drogę i cóż pozostaje?
Do zo!



//Je vais en Pologne (Poe-land :D). D'un cote je suis tres contente, de l'autre, Paris me manque bien que je sois ici encore... Bizarre. J'ai prepare mon mp3 avec des chansons qui vont (j'espere) m'endormir pendant 20h de voyage, j'ai verifie le meteo en Pologne, j'ai fait mon sac a dos (des vetements d'hiver, beaucoup beaucoup de livres!!), je vais encore acheter des pains chocolat et quoi.. je pars!

J'ai range aussi un petit peu ma chambre, parce que apres, je vais heberger deux personnes tres importantes:D Biz tout le monde! et a bientot:D